INLE LAKE-PINDAYA-MANDALAY - Powrót przez góry, dyskusje o miejscowej kuchni i miłe niespodzianki...
Bladym świtem przyszło nam wstać. Ale nikt nie narzekał, bo pamiętaliśmy jaką drogą przez mękę była jazda przez góry, ile czasu zajęła - niestety - innej drogi nie ma... Dzięki temu, że wstaliśmy tak wcześnie, zobaczyliśmy poranne wędrówki mnichów z misami w dłoniach... Mnichom nie wolno gotować, a sam proces jedzenia ma być dostarczaniem energii do organizmu, nie powinien być przyjemnością. A wszystko to oglądaliśmy z tarasu, gdzie bez żadnego żebrania najedliśmy się jak bąki. Z reszta z naszego pensjonatu wyszedł kucharz i napełnił wszystkim mnichom michy ryżem. Mnisi głodni byli na 100% bo jeść mogą tylko rano, a ostatni raz zapewne jedli wczoraj (oczywiście rano...).
Wracając przez góry zboczyliśmy trochę (ok godzinę jazdy) z drogi do Kalaw, żeby zobaczyć Jaskinie Pindaya. U podnóża góry w której znajdują się wspomniane jaskinie, znajduje się znany w całej Birmie zakład produkujący parasolki. Tu znowu przeprowadzeni zostaliśmy przez cały cykl produkcyjny, krok po kroku, od papieru czerpanego z liści palmowych po gotowy produkt. To nie był nasz pierwszy taki pokaz, ale na pewno najbardziej spektakularny...
Gotowy produkt robi na prawdę wielkie wrażenie, jakość wykonania niesamowita, cena także:
Parasol chroniący przed słońcem (papierowy) - king size 4$; baby size - 2$; nie mam pytań...
ochoty do targowania się tez nam zabrakło...
Parasol chroniący przed słońcem (papierowy) - king size 4$; baby size - 2$; nie mam pytań...
ochoty do targowania się tez nam zabrakło...
Tutaj także zostaliśmy poczęstowani pyszną zieloną herbatą i owocami, na ścianie został polski akcent - moja wizytówka (ta ciemna, na samym dole pionowego słupka).
PINDAYA CAVES - Trzymajmy się razem, niech nikt się nie zgubi...yeah right
Oczywiście wszyscy pogubiliśmy się już po 3 minutach.... Do jaskini można się dostać na dwa sposoby: ciągnącymi się w nieskończoność zadaszonymi schodami lub... przeszkloną zewnętrzną windą...
wjechaliśmy windą - na tarasie prowadzącym do jaskini naszym oczom ukazał się Pan, malujący ornament wieńczący wieżę po której porusza się winda, bez żadnego zabezpieczenia balansował na bambusowym rusztowaniu milion metrów nad ziemią...jak ci indianie budujący manhattan na zdjęciach z Ikei ;)
Jaskinia jest naturalna, nienaturalne jest w niej to, że upchnięto w jej zawiłych korytarzach ok. 8 tysięcy posążków buddy - zwiedzanie miało charakter indywidualny, gdyż jak już wspominałem wszyscy pogubiliśmy się już po kilu minutach...
"Obiad" zjedliśmy jeszcze przed przeprawą przez najwyższe szczyty gór - w Kalaw. W knajpie obok przystanku busów. Miu powiedział, że jesteśmy w Birmie, a wpychamy w siebie tylko chińskie żarcie i tak dalej być nie może!(to chińskie żarcie wpychaliśmy w siebie nie bez przyczyny). Zawiózł wiec nas do knajpy birmańskiej i zarządził wszystko po birmańsku. Było naprawdę źle. Spodziewaliśmy się tragicznego jedzenia, po tym jak wszyscy jak jeden mąż na różnych forach i blogach nie zostawili suchej nitki na birmańskich kucharzach. Nie zawiedliśmy się :) Jedynie wszystkożerny Sulio mlaskał z zachwytu...myślałem, że go uduszę.Wszyscy z lepszymi lub gorszymi minami coś w siebie wrzucali, ja zapobiegawczo dostarczałem kalorii w postaci Myanmar Beer. W Kalaw uratowały mnie frytki. Ale nie mogły być takie zwykle - posypali je sezamem, wyglądały nieciekawie, w smaku całkiem zjadliwe. Jak do tej pory jedynym "smacznym" daniem jakiego uświadczyłem w Birmie był makaron w Yangon, za to jedzony w takim miejscu, że nawet nie pytajcie. Renia była łaskawsza trochę, a Jack powiedział, że jak się nie wie co jeść to najlepiej zamawiać typowo birmański "sweet&sour chicken".
Droga powrotna zleciała znacznie szybciej, ale z niespodziankami, bo złapaliśmy gumę. Miu poradził sobie błyskawicznie - co było znakiem, że to nie pierwsza jego taka przygoda. Jak się okazało potem "guma" to dzień jak co dzień w Birmie, nie bez przyczyny zakłady wulkanizacyjne rozsiane są wzdłuż głównych tras co 1-2 km.
Po przygodzie w górach wszyscy pozasypiali podczas jazdy. Obudził nas huk. Kocia muzyka w strasznym natężeniu, a my stoimy przed przejazdem kolejowym. Pierwsza myśl, obchody nowego roku (Chińskiego). Okazało się, że miejscowy bogacz wysyła syna do klasztoru po raz pierwszy - na tydzień . Wynajęta specjalna sala, zespół z przestrasznie piszczącą wokalistka, a po drugiej stronie torów jakieś poruszenie. Stamtąd nadciągała właśnie procesja. Na przedzie słoń - (to był wg Miu dowód na to ze ktoś majętny był w to wmieszany), potem cale rzędy przebierańców i umalowanych dość teatralnie młodziutkich Birmanek. Wyskoczyliśmy z samochodu i znowu zrobiliśmy nie małą furorę (jak zawsze w miejscach "nieturystycznych"), przez chwilę, niechcący, to my byliśmy najważniejsi w całej tej procesji....
Późnym wieczorem dotarliśmy do Mandalay. Śpimy w Nylon Hotel, niestety 5 piętro bez windy, 15$ za dwójkę. Hotel czasy świetności ma już dawno za sobą - tu coś odpadnie, tam się odkręci, ale ogólnie OK. Mandalay jedzie chyba całe na agregatach. Ciemności straszliwe, a jednak Birmańczycy do knajp wychodzą (może to dlatego ze w domu światła nie maja:-)